Temat: byłem na „Supermoto Academy”
Żółtego de-er-zeta kupiłem kilka miesięcy temu. Zdążyłem się trochę nauczyć jeździć ale chciałem spróbować prawdziwego stylu supermoto, to znaczy skoków i uślizgów. Dlatego wybrałem się do Vysokégo Mýta na trening „Supermoto Academy”.
Autodrom jest położony tuż przy głównej drodze, którą ciągną kawalkady samochodów i nieoczekiwanie dużo motocykli - Czesi naprawdę lubią motory. Nitka toru ma z półtora kilometra. Na środku usypano kilka obiecujących skoczni. Dodatkowo na środku toru jest skate-park dostępny dla wszystkich dzieci z okolicy, miasteczko ruchu drogowego i tor gokartowy.
W niedzielę rano organizatorzy wezwali nas do restauracji. Było ich czterech plus mechanik. Najpierw wyjaśnili, że nie będziemy jeździć odcinka terenowego, bo to zbyt ryzykowne. Potem opowiedzieli o kolorach flag sygnalizacyjnych, a na końcu wydali bloczki na posiłki.
Podział na grupy szybką i wolną odbył się sprawnie. Od razu wiedzieli, że nadaję się do wolnej. Nie wiem, jak to poznali.
Jeden wsiadł na motor i objechał z nami tor dwa razy. Potem radziliśmy sobie sami. Dwa treningi i obiad.
Po południu zebrali nas na pierwszym zakręcie i zaczęli uczyć. Najpierw pokazowy przejazd. Gość wszedł ślizgiem w zakręt, przykleił się do krawężnika, gaz, wyjście na kole i zniknął.
- Teraz wy.
Żarty żartami, ale chłopcy naprawdę się starali. Omówili teorię, a potem stali we trzech na poszczególnych szczytach zakrętów i pokazywali, gdzie dobijać do krawędzi, gdzie już dodawać gazu. Ponieważ byłem jedynym Polakiem, po zakończeniu każdego dłuższego wywodu, pytali mnie „rozumiesz?” i na wszelki wypadek tłumaczyli jeszcze raz, tyle że językiem migowym.
Na drugim treningu inna sekcja toru, ten sam sposób prowadzenia zajęć.
[url]http://www.supermotoacademy.cz/fotogalerie/fotky/supermoto-academy-vysoke-myto/img_1511.jpg[/url]
Upał był duży. W przerwach ściągałem kombinezon i z wywieszonym językiem człapałem pod namiot barowy, gdzie hojnie raczono wodą, lemoniadą i owocami.
Następnego dnia zgłosiłem organizatorom postulat.
- Chciałbym się nauczyć driftingu.
Poskrobali się po głowach.
- Dobra. Jedź za mną – powiedział najmłodszy.
Pojechaliśmy. On pierwszy, ja drugi, a między nami jeszcze dziesięciu. On slidem, ja próbuję kumać. Nic nie pomogło.
- Drifting to sprawa rychlosti – powiedzieli. – Będzie rychlost, zaczniesz dritfować, sam nie będziesz wiedział kiedy.
Dobra.
Po południu kwalifikacje. Ustawiali nas na starcie pojedynczo.
- Czekaj, czekaj, już!
I w palnik. Jedno okrążenie i po kwalifikacjach.
Potem wyścig.
- Jak pokażę żółtą flagę, znaczy że jeszcze dziesięć sekund do startu. Zapalą się czerwone światła. Jak zgasną, startujecie. Osiem okrążeń. Rozumiesz?
Co mam nie rozumieć?
Na koniec dyplomy, puchary, brawa i do domu, bo szła burza.
Uwagi ogólne:
Styl imprezy - luźny.
Harmonogram – płynny. Kartką z planem dnia można było sobie buty wytrzeć. Najnowsze ustalenia były wypisywane kredą na tablicy.
Poziom bezpieczeństwa – adekwatny do zagrożeń.
Mieszane uczucia miałem widząc jak dzieciaki chętne do zabawy w skate-parku notorycznie truchtają w poprzek toru. Organizatorzy też biegali po torze w tę i nazad. Po jakimś czasie przestałem się przejmować i sam łaziłem, gdzie mi się chciało. Impreza nie miała zabezpieczenia medycznego. Żadna karetka z leżakującym w cieniu doktorem nie stała na poboczu. I nie była potrzebna.
W końcu to nie Tor Poznań i nie wyścigi MMP. Prędkości mniejsze, ryzyko mniejsze.
Flagi – w praktyce wystarczała żółta. W zależności od kontekstu oznaczała:
- tu stój
- tam jedź
- obiad
Zwinięta na drzewiec świetnie nadawała się do stukania o asfalt w miejscu, gdzie należało dojechać do krawędzi toru.
Towarzystwo – bardzo przyjemne. Od dwunastolatka, który wcale nie był najwolniejszym zawodnikiem w stawce, do takich jak ja łysiejących weteranów, którym znudziły się superbiki. Nikt się nie napinał, same dobre emocje.
Buty – dzięki Bogu, że je podkułem, bo już by było po podeszwach. Teraz znowu muszę podkuć, bo trzy milimetry blachy ledwo starczyły na dwa dni zabawy.
Komu polecam - tym, którzy nigdy nie jeździli po torze. Tym, którzy lubią się
wyrwać weekend i pogonić jak pies za bumerangiem.
Kto będzie zawiedziony. Ten kto chciałby się nauczyć skoków i driftu. Czyli niby, że ja. Ale zbyt dobrze się bawiłem, żeby czuć zawód.
Pozdrawiam